Marketerzy boją się mobilności

Anna Godek-Biniasz

29-01-2013
Marketerzy boją się mobilności

Mobile – jako hasło i pewne ogólne pojęcie – staje się modny w branży marketingu i reklamy. Wszyscy o nim mówią, wielu stara się udowodnić, że świetnie się na mobile zna, a kilku śmielszych udowadnia, że potrafi go mierzyć, ważyć i szacować. Mamy prawdziwy wysyp publikacji, raportów i opracowań. Za każdym razem trochę dyskusyjna jest metodologia, a i owszem. Dyskusja jednak milknie, gdy raport oprzemy o specjalistów z branży, którzy ferują własne wyroki i są reprezentatywni dla polityki mobilnej organizacji, które reprezentują. I bardzo dobrze. Warto wymieniać się poglądami, prawda?

Kilka dni temu TNS opublikował opracowanie „Więcej niż kanał marketingowy: dyrektorzy marketingu o mobilności” z badania przeprowadzonego w 2012 roku, w którym możemy poznać zdanie szefów marketingu kilku światowych marek na temat rzeczywistości marketingu mobilnego, z jaką oni mają do czynienia.

Co ja pacze?

Z radością ściągam dokument i zabieram się do lektury. Podziękowania na pierwszych stronach kierowane są do samych tuzów światowego marketingu. Myślę sobie „Wow! Wszyscy oni wykorzystują marketing mobilny. Jest dobrze!” i przechodzę do wstępu. I co ja widzę? Tytuł rozdziału ścina z nóg: „Wstęp: Przymus mobilności”. Tak właśnie! P-R-Z-Y-M-U-S. Cały entuzjazm opada, bo jak się okazuje ta cała mobilność to niechciane dziecko, które jednak jest, rośnie w zasięgach, a na dodatek ma się coraz lepiej i ambitnie stara się świat podbijać. Dowiaduję się jeszcze ze wstępu, że „wszystkie opisane w niniejszym raporcie wyzwania są jak najbardziej aktualne dla polskich marketerow” (s. 7). Oj, wiem coś o tym i śmieszy mnie fakt, że przed tym wyzwaniem jak przed klasówką  – wielu woli zwagarować niż podejść do egzaminu.

Spisek marketerów

Postanawiam czytać dalej. I widzę pełną zachowawczość, konserwatyzm i chyba chęć wyhamowywania tego, co nieuniknione. „Technologie mobilne stwarzają sposobność do wprowadzania stopniowych zmian”, „To dopiero początek. Przed nami długa droga” (s.10). I już całkowicie tracę entuzjazm. Po co czytać dalej? Widzę, że na kolejnych stronach prezentowane są case’y. Praktyczne przykłady to zawsze duży plus w edukacji rynku. Ale czy warto? – stawiam sobie pytanie – przecież wszystkie zostały zrodzone w przymusu, pewnie nie są rewolucyjne, chyba prymitywne, bo w końcu to jakaś faza prób i błędów… I pewnie tak bym właśnie naprawdę pomyślała, gdyby nie fakt, że z moim entuzjazmem do marketingu mobilnego nie jest łatwo wygrać i nie poddaje się łatwo manipulacjom!

Crème de la Crème

Jeśli więc mogę coś doradzić czytelnikom opracowania z badania TNS Mobile Life z roku 2012, to warto pominąć w zasadzie wszystkie strony do strony 12. Dopiero na kolejnych dowiemy się co naprawdę dzieje się w marketingu mobilnym marek. Jak widać bowiem przymus przymusem, ale realizacje i tak mogą być niezłe lub bardzo dobre. Na dodatek okazuje się, że mobile to nie tylko reklama, ale także social media, programy lojalnościowe. Jest przekrojowo i różnorodnie. I z jednym tylko nie mogę się do końca zgodzić – z podkreślaniem, że mobile od internetu różni zaledwie to, że mobile rośnie znacznie szybciej. Przecież mobile daje zupełnie inne, nowe możliwości, co zresztą pokazują praktyczne zastosowania prezentowane w raporcie.

Konkluzja na koniec jest jednak dość smutna. Dochodzę do wniosku, że z rokiem mobile jest jak z yeti. Co jakiś czas znajdujemy jego ślady, ale jeszcze nikt nie widział go na żywo. A marketerzy robią niemalże wszystko, by tego yeti przepłoszyć gdzieś w najwyższe partie Himalajów i za nic w świecie nie pozwolić się ujawniać. Nie tracę jednak nadziei, że to ja będę pierwsza – pierwsza zobaczę rok mobile i pierwsza uwiecznię ten moment fotografią, wpisem w social media oraz postem na blogu GoMobi.pl. A wszystkie wymienione czynności oczywiście wykonam na urządzeniach mobilnych!

Komentarze:

Comments

comments